Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Katrinam z miasteczka . Mam przejechane 34847.03 kilometrów w tym 56.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.76 km/h i się wcale nie chwalę.
Suma podjazdów to 3363 metrów.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Katrinam.bikestats.pl
  • DST 270.21km
  • Czas 12:45
  • VAVG 21.19km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze

Piękny Wschód 250 km

Sobota, 27 kwietnia 2019 · dodano: 28.04.2019 | Komentarze 0

Parczew - Krasnystaw - Żólkiewka - Łęczna - Parczew
AVG: 21.19 km/h
MAX: 51.78

Na terenie bazy pojawiłam się pod wieczór i ledwo się zarejestrowałam, przestawiłam samochód aby mieć więcej pola do manewru dla namiotu - od razu wzięłam się za wystawianie się. Skrzynka z narzędziami, stołeczki, rowerek, namiocik, sakwy... Trochę wypakowywania było. I wreszcie przygotowywanie roweru - montaż oświetlenia i podpompowywanie kół. Jak dobrze, że zrobiłam to od razu, mimo chłodnego już wieczoru: rano oponki miałam nabite jeszcze bardziej niż zwykle :D Niestety przy okazji odkryłam brak jednej lampki tylnej. Nie pomogło długie szukanie - nie było jej. (właśnie ją znalazłam: była na samym dnie walizki, tam gdzie jej nie szukałam. Mało tego - znalazłam kolejną taką samą w domu zostawioną...) W związku z czym musiałam jechać na tej jednej i tu zrobiłam co mogłam zabezpieczając ją rzepami jak tylko się dało najmocniej, aby na pewno mi nie odpadła. Swoją drogą - miałam przy drugim rowerze kiedyś 2 identyczne. I 1 ktoś mi ukradł zdaje się przy barze w Truskawiu. Nic tylko łapy obcinać.
Było z przygodami. Na starcie pojawiłam się dobre pół godziny przed czasem i przy okazji okazało się, że do kogoś info nie dotarło i niby mam jechac na 500 ;) Chciałabym, ale nie, nie tym razem. Wyprowadziłam z błędu obsługę i wróciłam pod namiot gdzie dokończyłam przygotowanie aby wyjechać ostatecznie pod Start na około 20-25 minut przed ruszeniem. Kilka minut rozmów, kilka czekania i wreszcie GPS powędrował do lewej sakwy przy rowerku. Ustawienie na linii startu, 2 minuty czekania na własciwy sygnał i wiooo! Zgodnie z zarzekaniem się innych jadących i moim o niskiej prędkości przelotowej, standardowo zostałam z tyłu. Wiedziałam swoje - nie ma sensu gonić od razu na maksa. To pierwszy długi dystans w tym roku, nogi jeszcze nieprzyzwyczajone, organizm też działa nie na pełnej mocy. Tak więc spokojnie te 20-25 km/h "mknęłam" przed siebie wsłuchując się jak nie w muzyczkę to w jakieś filmiki z jutuba.
W sakwach poza izotonikiem i kupą batoników i swoich czekoladek miałam jeszcze full wypas ubranie na nockę - które nawet do temperatury 5^C powinno dać radę. A poza tym jeszcze długie spodnie od sztormiaka i kurteczkę przeciwdeszczową. Na szczęście nie padało więc i nie musiałam się w to przebierać. I chyba niepotrzebnie wiozłam, no ale lepiej mieć niż potem być mokrą.
Do PK1 dojechałam po ponad 6 godzinach i nie wiem dlaczego tak długo mi to zajęło. Planowałam być koło 13, ewentualnie 14... A byłam po 16. Dwie porcje pysznej pieczarkowej, 4 szklaneczki wody do picia, 3 banany i naprzód dalej. A po drodze już zastanawianie się - czy ten punkt miał być na 154 czy 170 kilometrze czy jeszcze dalej? Ile do tego punktu mam i jak rozdzielić siły jakie jeszcze mi zostały? Sprawdzenie tego w smartfonie zamontowanym na FWD dość daleko było trochę niewygodne a ja nie chciałam się zatrzymywać, wieć po prostu jechałam dalej. W Żółkiewce zaczynało już się zmierzchać, kiedy się w niej pojawiłam. Odnalezienie punktu nie było takie proste jak sądziłam, ale po kilku chwilach odnalazłam go. Rower na bok, złapać książeczkę i do środka. Dostałam przydziałowe klopsiki (ZIMNE?), siadłam i dalejże szamać aby jak najszybciej zabrać się za odpoczywanie. Liczyłam na to, że spędzę tam z godzinkę zanim ruszę dalej. Niestety punkt już dawno miał być zamknięty (o 19) w związku z czym czy chciałam czy nie - musiałam się zwijać. Szybkie przebranie się w nocne cieplejsze ciuchy. Przepakowanie i przed siebie, już z włączonym oświetleniem. Tutaj muszę nadmienić że od dłuższego czasu coś mi pstrykało w łańcuchu i byłam pewna, że to coś nie tak z jego skuciem, które robiłam na kilka dni przed wyjazdem. Tylko czy to wytrzyma do końca maratonu czy będę zmuszona stawać gdzieś i naprawiać? Okazało się to drugie. Niestety. na pewnym podjeździe stwierdziłam, że zarzynać się nie będę i zatrzymam się na kilka sekund. Zatrzymałam się, chwila odsapnięcia, ruszam dalej i... TRACH. Zaglądam pod rower i widzę zwisający łańcuch swobodnie obok koła, a jego koniec leży na asfalcie... Dziękuje, pozamiatane. Wszystko jasne. A właściwie ciemne - bo dookoła ciemności. Na szczęście moje 2 Convoye dobrze sobie radziły z rozcinaniem tego mroku - jedną z nich skierowałam na dół, oparłam rower o ziemię i potwierdziłam naocznie poprzednie spostrzeżenie - zerwany łańcuch. I na szczęście brak innych strat. Bo gdybym jechała na max w tym momencie to nie zdążyłabym zareagować i koniec łańcucha rozpieprzyłby jak nie kółko napinające łańcucha powracajacego to przerzutkę, a wtedy byłabym w ciemnej i głębokiej. Tak więc chcąc nie chcąc wyswobodziłam się ze słuchawek, ładowania z powerbanku smartfona i w końcu zsiadłam z roweru. Jak zawsze w prawej sakwie mam zestaw narzędzi więc mogłam zabrać się do roboty i sprawnego usunięcia rozwalonego ogniwa i sczepić pozostałości razem. Niestety - brak tego ogniwa pozbawił mnie najwolniejszego biegu - przerzutka zaczynała szorować o obręcz przedniego koła.
[ w międzyczasie obok przejechały samochody i jeden z nich zatrzymał się od razu i wybiegł z niego do mnie jakiś gość, zainteresowany aby pomóc - chwała ludziom za to, że reagują :D]
Po skuciu szybki test - działa. Wsiadam na rower, ruszam i nie. Nie wszystko. Ominęłam rurkę prowadzącą łańcuch z zębatki do blatu... Nosz... Dawać mi tu taśmę klejącą! Przykleiłam ją do widelca - bo nie będę rozkuwała na nowo i łączyła ponownie...
Następne kilkadziesiąt kilometrów aż do PKT 3 oszczędzałam napęd, stosując tylko zdaje się 3 i 4 bieg. Nie wiedziałam jak bardzo mogę zrzucić łańcuch a i nie chciałam za wysoko wrzucać go aby nie zapomnieć ile mam zapasu w dół do ostatniego biegu za którym przerzutka mi tarła o przednie koło.
[od momentu zerwania jechałam już bez muzyki - musiałam wiedzieć co i jak działa w rowerze i wyłapać pierwsze odgłosy jakichkolwiek problemów, które mogłyby się jeszcze pojawić.]
Nie wiem jak długo jechałam - momentami skupiona byłam tylko i wyłącznie na bolącym brzuchu [zimne klopsiki!] i na tym aby znaleć wygodne miejsce do wymiany akumulatorków w Convoyach co też uczyniłam przy jakiejś linii kolejowej. I kiedy ruszyłam dalej, po kilkunastu minutach zobaczyłam kogoś jadącego przede mną. I doganiam go, a ten ktoś z tyłu oświetlony moim oświetleniem jak choinka - odblaski, więc na pewno przygotowany do jazdy - może to ktoś z naszych? I tak, to był 099 :) Chwila gadki i dalejże jechać razem. I jechało się już we dwójkę raźniej, chociaż kolega chwilami ciągnął jak parowóz myśląc, że ja go poganiam - a ja tylko doświetlałam mu drogę z lewej swoimi Convoyami ;) Po wyjaśnieniu co i jak, zmniejszyliśmy prędkość z 27 do 22 km/h tak aby się nie zarzynać. I jadąc już wolniej odnaleźliśmy w ciemności kolejną parę, która stanęła aby wymienić dętkę w kole :) I tak jadąc w cztery osoby dotarliśmy do Łęcznej. Bardzo dobry punkt. Drożdżówki i inne tam takie, woda do picia, banany, batony, żele. Nic co by mogło zatruć ;) Wtedy też zdałam sobie sprawę, ze brzuszek przestał boleć i jechało się do punktu zupełnie dobrze. Na punkcie spędziliśmy około 15 minut. Tyle aby coś złapać, cos podjeśc, popić i z powrotem na koń. I to był kolejny punkt, który się zamykał w chwili naszego odjazdu.
[mimo iż na trasie, daleko za nami jechali jeszcze 180 i 181 i byli za Krasnymstawem]
Z Łęcznej wyjechaliśmy już w czwórkę i jakoś tak się podzieliliśmy, że jechałam z przodu i świeciłam obok starszego kolegi a za nami jechał 099 z drugim kolegą z napotkanej pary. Przydało się lusterko, dzięki któremu mogliśmy kontrolować czy nie jedziemy z przodu za szybko i nie zostawiamy ich z daleko z tyłu. Okazało się też, że nasze zasoby siłowe były dość różne. Kolega obok zasuwał jak i ja na wysokich obrotach jeszcze, ale ci z tyłu już nie bardzo. Do ostatniego punktu - Mety - mieliśmy jeszcze około 50 kilometrów, więc powinno nam to pójść prawie jak z płatka. I faktycznie szkło nieźle. Płasko, przyjemnie, idealna temperatura... Tylko prawa lampka mi zgasła. Kolejne próby jej włączenia nie pomagały wiec po kwadransie szukania jakiejkolwiek miejscówki do zatrzymania się (czyt: świecącej latarni, której nigdzie nie było, wszystko pogaszone) "wymusiłam" przystaneczek przy jakichś znakach drogowych. Szybkie sprawdzenie z wymianą akumulatorków i skojarzyłam co i jak - prawdopodobnie prawa latarka ustawiona była w tryb HIGH a nie Medium i dlatego szybciej wypaliła prąd.
[w domu ładowarka to potwierdziła: stan wcześniej wymienionych akumulatorków był rzędu ~20%, a te dwie odpowiednio 36 i 8 %]
Po ich wymianie i małym popasie ruszyliśmy dalej. Cały czas płasko, mój GPS Garmina prowadził nas prosto do celu. I wreszcie zobaczyliśmy tabliczkę Parczew 12 kilometrów... A więc to już niedaleko! Potem było jeszcze zdaje się 9, aż wreszcie zobaczyliśmy "Parczew" i do MOSiRu na oko mieliśmy z 2.5 kilometra. I wtedy 099 padła dętka z tyłu i po kilkuset metrach walki zdecydował się zostać samemu i ją wymienić - tak więc na metę wjechaliśmy bez niego :(
MOSiR - z tego miejsca wyjechałam kilkanaście godzin wcześniej, a kiedy wracałam - cisza, pusto, ciemności. Convoye i tym razem dobrze doświetliły chodniczek, którym podjechałam pod salkę. Wysiadka, wyszukanie pięknowschodowego GPSa i biegiem na sam koniec salki, gdzie je oddałam radująć się w głębi duszy, że to już koniec :) I ta znakomita chwila, kiedy mogłam przyjąć zasłużony medal - upamiętniający ukończenie przeze mnie Pięknego Wschodu 250km :D Jeszcze tylko posiłek jakikolwiek i dopiero kiedy go zjadłam poczułam jak bardzo jestem zjechana. Padnięta. Wyczerpana. Zjedzona. Mimo to jakoś dowlokłam się pod samochód, przekowałam się, wsadziłam rower do środka i ryszłam pod prysznice, aby dowiedzieć się przy nich od 099, że niestety. Ale została lodowata woda. No cóż, trudno. Położyłam się spać brudna ale byłam tak zmęczona, że nawet tego już nie czułam. I mimo niewygody (czułam się połamana) praktycznie zasnęłam od razu, a jak się budziłam to tylko na moment i znowu spanie.

Ogólnie jestem zadowolona. Mimo wielu przeciwności losu - przejechałam chociaż część "swojego planu" o którym myślałam do początku marca (500).
Rowerek się trochę nie sprawdził. Hurricane mimo wiekszej wagi by mi takich numerów nie zrobił, a i byłoby mi wygodniej zarządzać na nim tym co leci ze smartfona ;) Tylko waga, wyższy = to też pewne ograniczenia. Ale na razie FWD idzie do naprawienia w garażu i jeszcze nie wiem czy pojadę na nim czy nie. Może zmodyfikuję ilość łańcucha w powiązaniu z położeniem (niskim - wysokim) kółka łańcucha powracającego.


Kategoria FWD a la ZOX



Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!