Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Katrinam z miasteczka . Mam przejechane 35541.45 kilometrów w tym 56.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Suma podjazdów to 3363 metrów.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Katrinam.bikestats.pl

Archiwum bloga

  • DST 399.66km
  • Czas 17:35
  • VAVG 22.73km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze

Pierścień 1000 Jezior

Niedziela, 30 czerwca 2019 · dodano: 01.07.2019 | Komentarze 0

Świękitki - Świękitki wg trasy ze skrótem ze Szczynortu do Wydmin i z powrotem po punktach trasy
AVG: 22.7 km/h
MAX:  58.0 km/h

Start - przybywam dosłownie na kilkanaście minut przed startem a tu już kolejka ludzi stojących po odbiór GPSa. Cóż - dołączam do nich i za moment odbieram to co inni - białe pudełeczko. Sprawdzam jeszcze czy jest na pewno włączone i w przeciwieństwie do większości nie przypinam go do ramy ale chowam do sakiewki na bagażniku.
Start! Ruszyli! Przyspieszam, gonię trochę a tu odzywa się moje lewe kolano, które już wcześniej od kilku dni sygnalizowało problemy w okolicach rzepki... Takze ten no... Spodziewałam się tego i wiem, ze jeśli cokolwiek chcę przejechać to nie na 100% obu nóg, ale na max 75%. Czyli 100% prawej i 50% lewej.
Po starcie pierwsze kilka kilometrów lecę za peletonikiem swojej grupy ale na pierwszym większym podjeździe zgodnie z naturą odjeżdżają mi i zostaję z tylu. Jednakże interesujace jest to, że mimo iż jeszcze jadę jakby pod wiatr lub i jest on z boku - a na pewno nie mam go z tyłu - moja prędkosć już przekracza 28 km/h po płaskim. Ładnie.
Już w Miłakowie zatrzymuję się na drobne poprawki ventisita a i przy okazji łykam Ketonal na kolano i smaruję je Traumonem. Pierwszy i ostatni raz na tej trasie - więcej tego nie zrobię.
Miłakowo - przelatuję rondo, ale kiedy tak ślicznie się składam w zakręcie zauważam kątem oka już stojących zawodników przy starcie ostrym... Ahaaa... Wiec ten ostry to ostry ale stamtąd? Ślicznie się składam dalej w skręcie i wracam pod bramkę gdzie dołączam do grupy 17 z którą zaraz startuję (moja to była 16, ale mi uciekła).
40 km. Niechceniemniesię, lekka złość na to niechcenie się i w ogóle to tyłek boli i kolano się odzywa nieco. Nożesz... Nie zawrócę. Nie dojadę jak będzie mnie bolało. I weź tu wybierz. (pod koniec maratonu dotarło do mnie, że taki wpływ niechcenia się mógł być spowodowany właśnie Ketonalem). Remanent Vetisita na foteliku wiele nie pomaga, a ja nie bardzo mam pomysł jak rozwiązać problem z jego zsuwaniem się z gładkiego fotelika. Rzepy nie trzymają się taśmy dwustronnej tak jak powinny.
Kilka km dalej - nawierzchnia. krzywe lecą i w głowie i chwilami w powietrze. nogi chcą, organizm też daje radę, ale wertepy to... temat na kolejne kilka ksiąg. Amortyzacja niewiele pomaga, w zasadzie to nic. Lepsze by były koła 26" a najlepiej 28 - wtedy bym przelatywała po tych nierównościach jak szoszoni... nawet gdybym nie miała amortyzacji.
Jeden z wyprzedzających daje mi znać, że coś nie tak mam z tyłu - zatrzymuję sie i sprawdzam - sakiewka spadła z bagażnika na prawą stronę ciągnąć za sobą worek i tak sobie jadąc po prawej stronie roweru. Poprawiam. Przydałoby się mieć pionowe zahaczenie sakiewki... Może do fotelika dorobię?
65 km. Ventisit robi "papa" do fotelika i aż do PK2 czyli do Szczynortu będzie jechał na sakiewce przypięty do niej, a ja na samym foteliku. Co w sumie niewiele mi zaszkodzi a na pewno uchroni prawą stronę prawego uda przed kolejnymi otarciami i bolesnościami.
PK1 - Lidzbark Warmiński. Wody nie ma, ale już się pojawia. Dobieram 4x Prince Polo, dolewam wody do worka dosypując Aptonii i lecę dalej. lecę - czyli na nowo muszę złapać rytm ale już wiem ze jakoś mi idzie, chociaż jednak ciutkę gorzej niż myślałam. No ale to też kwestia częstych przystanków i rozwiązywania problemów z ventisitem, kolanem etc.
Około 100km - znowu nawierzchnia. No żesz do jasnej. Na 500-- kasa jest a na drogi nie! Gdybym miała opisać to po czym jechałam to byłby to najdłuższy tom polskiej łaciny podwórkowej.
Już wiem, ze nie zdążę do 19 do Szczynortu - a skoro tak to każą mi pewnie zjechać z trasy. Cóż. Jadę dalej.
134 km. Kryzys - spadłą mi kadencja, mniejsza moc. Głowa umie wykrywać takie rzeczy więc wiem jak reagować - staję na przystanku PKS i uzupełniam węglowodany i piję.
[Wtręt sprawdzający co jest nie tak a co było źle? Problem z fotelikiem, lewe kolano i brak pełnej regeneracji po Pomiechówku 400km. Power jest ale nie mogę go wykorzystać w 100%. Czyli póki co jest raczej OK, nic mi aktualnie nie dolega.]
Jadąc sprawdzam swoje położenie: za mną są jeszcze numerki open 217 i solo 02 i 31. Czekam na Andrzeja (217), który zatrzymuje się obok - chwila rozmowy i on leci dalej a ja za nim. W ogóle to Pepsi mi się skończyła - czas doładować kolejną. Swoją drogą - dobrze mi się na niej jeździ - dobre paliwko. Doganiam Andrzeja stojącego gdzieś przy sklepiku i lecę dalej.
Szczynort!!!
Omijam pochrzanione szlabany przy porcie, podjeżdżam na betonowe płyty przy porcie i ledwo co zsiadam, jeszcze nie zdjęłam słuchawek a już podchodzi jakiś na wpół obnazony chłopaczek:
- Czy mogę się na czymś takim przejechać?
- NIE!
Aha. I poszedł. A mnie aż gula urosłą ze złości, bezczelności gnoja i w ogóle sytuacji. No po prostu... "bomniesięnależy, DAJ!".
Po kilku zdjęciach wyjeżdzam z części portu i jadę dalej szukając punktu, który powinien być gdzieś za mostem. Jednak tuż przed nim dogania mnie samochód jakiś i powoliz jeżdża na bok mrugająć awaryjnymi. Nasi? Nasi! Obsługa 2 punktu. Wycofują mnie. :( :) Mam jechać do Wydmin. No cóż... No dobra. W zasadzie to się z tym liczyłam,l co jak co, ale górki i teren zrobiły na mnie mocne wrażenie, także... Oddaję ventisita, worek do picia i Aptonię obsłudze do odebrania na mecie - jakby przepak - i lecę dalej w stronę Pozezdrza. Jednocześnie dociera do mnie coraz częściej, że lewe kolano nie boli - bo się jakby rozgrzało i w ciepełku lepiej mu pracować :D Hurrra! :D Da się jechać :D Ale i tak będę go oszczędzała do samego końca.
Pozezdrze - w sklepiku nie mają tego co szukam czyli Pepsi więc biorę Fantę. I na wyjeździe z miasteczka zmieniam krótkie spodenki na długie - robi się coraz chłodniej.
Kruklanki - coś tu ładnie pachnie. Po kilku chwilach stoi przede mną rosołek i fryteczki. Takie tam krótkie, małe danie. Wyjeżdżam z Kruklanek i zawracam po chwili na drogę prowadzącą do Wydmin - miajjąc 217 który mimo spotkania z obsługą z PK2 jedzie dalej. No cóż, jego sprawa. Podróż z Kruklanek do Wydmin jest taka ciutkę długa. Chyba dlatego ze mi się jakoś tam spieszy, nie mogę się doczekać czy coś w tym stylu. Poza tym zapadła już noc i też jedzie się troszkę inaczej, zwłaszcza po ciemnym lesie ;)
Wydminy - odnalezienie punktu zajmuje mi kilka chwil przez to, że szukam go za wcześnie. I kiedy dojeżdżam okazuje się, że pierwszy peletonik już dojechał kilka minut przede mną - mimo iż PK ma być otwarty dopiero od 23:00.
W planie miałam zostać w Wydminach z godzinę albo dwie, odespać troszkę. Niestety coś zaczęło mnie gryźć, rozdrapałam się i po przyjechaniu i odjechaniu 217 ruszyłam za nim. (217 jednak zawrócił). Notabene doganiam Go kilka kilometrów dalej i wyprzedzam widząc jeszcze jakiegoś szoszona z przodu, ale ten ktoś przyspiesza i mi znika z oczu.
Giżycko! Jak fajnie jest odwiedzic stare dobre rejony, wjechać do miasta na rowerze i to mijając wcześniej dawno poznane miejsca :D W planie chciałam złapać jakiś Orlen, ale na Lotosie też mieli dobrego hotdoga i Pepsi ;) Oczywiście dogania mnie i wyprzedza 217 ale doganiam go za Piękną Górą.
Daleko jeszcze? Daleko. W Kętrzynie błądzę chwilkę ale odnajduję właściwe skrzyżowanie i skręt i lecę dalej na wioski. Wiocha za wiochą i w końcu robi się na tyle nużąco i niewyspanie robi swoje, że staję przy przystanku PKS i próbuję się przespać, ale ławki są niewygodne - za duże szczeliny między dechami. Szybko rezygnuję po przejechaniu jednej z grupek i jadę za nimi.
Kryzys. Nie mogę za bardzo przyspieszyć po tej chwili odpoczynku, prędkość spadła do okolic 12-15 km/h i ani drgnie. Ale doświadczenie z 2016 robi swoje: nie poddawać się i jechać dalej. Organizm się obudzi sam. I tak właśnie jest.
Daleko do tych Reszeli? Daleko i jeszcze przed nimi w Świętej Lipce jakiś "mundry" inaczej walnął brukiem przed i za wioską...
Reszele: znowu bruk na rynku i dookoła niego. Wlatuję pod PK, szybko się melduję, karta i zupka pomidorowa. I niestety nie ma gdzie się rozłożyć wiec po kilkunastu minutach odpoczywania jadę dalej. Tzn chcę jechać ale po wyjechaniu z miasteczka łapie mnie czkawka a chwilę potem muszę się zatrzymać i... puszczam pawia. Paw - wygoląda jak Prince Polo. Pierwsze zatrucie? Princem Polo? Może po upale taki jakiś? Jadę dalej czując znowu zgagę i nie mając poweru.
Przystanek PKS po lewej stronie. Olewam. Zsiadam z roweru, kładę się na moment i to z czekoladą w ręku. I ta drzemka bardzo mi pomaga bo kiedy wstaję to od razu rowerek jakiś się wydaje lżejszy i szybszy ;)
Kikity. Nie mogłam się go doczekać, ale punkcik malutki, niewiele mają i w ogóle. No trudno, jabłko woda i zmieniam spodenki na krótkie bo już się robi gorąco.
Znowu ZGAGA. I to taka że w ogóle... I jakby tego było mało kilka kilometrów za PK znowu się zatrzymuję i znowu... puszczam pawia. Tym razem jednak już wiem co jest grane - na stałe do końca maratonu rezygnuję ze słodkości i przerzucam się na jedzonko "białkowe" czyli w najbliższym sklepie w Jezioranach zaopatruję się w mleko, 2 kefiry i 6 frankfurterek. Z tych ostatnich połowę zjadam od razu bogato zapijając mlekiem i kefirem. Od razu lepiej!
Idzie cieżkawo. Upał już robi swoje, jednak wiatr na szczęście nie jest taki mocny jak nas nim straszono na odprawie.
W Orzechowie (to ta wioska gdzie nadal przypina się pieski łańcuchem!!! :( ) szukam jakiegoś sklepu aby uzupełnić zapasy ale nic nie znajduję i jadę dalej.
Dobre Miasto - jest tu jakiś malutki punkcik gdzie nawet nie chcą karty gdzie staję na kilka minut i wypijam dwa kubki wody. Z tego miasta idzie droga bezpośrednia do Miłakowa, ale P1000J poprowadzony jest inaczej - drogą przez Lubomino. Zmęczenie i brak picia robią swoje, dlatego czując że to już końcówka trasy włączam cokolwiek an jutubie byleby tylko odwrócić swoją uwagę od kłopotów związanych z jazdą na rowerze.
Ostatnie górki. Ostatni zakręt w Świękitkach w prawo i już szukam mety... Nie ma jej? Musi być, już jest górka... Zjazd... Mała góreczki i na zjeździe, tuż za nim wyłania się - META. WoooW!!! Hamuję przed zjazdem prawie do zera i po żwirze przejeżdzam do właściwej bramy przy domach - tu słyszę już jak lektor wyczytuje kto przyjechał na tym dziwnym - poziomym - rowerze :D Zdejmuję słuchawki, odstawiam rower i z rąk Oskara dobieram medal - niby za ukończenie 200 kilometrów, ale i On i ja wiemy że było ich 2x tyle. Czuję jak bardzo chce mi się pić i nei bacząc na nioc biegnę do wielkiego namiotu gdzie obsługa dolewa mi 5 dokładek kompotu a ja wychylam je jedna po drugiej nim Organizm wystarczająco nasiąknie wodą...

Ok, tylko 400 kilometrów, nie? Ale po takim terenie, takich nawierzchniach - to jest COŚ. Dojście do siebie zajęło mi z 5h w trakcie których zdołałam jeszcze wykąpać się, zjeść coś i podrzemać. I dojść do wniosku, że jeszcze nigdy wcześniej po żadnym maratonie nie byłam tak mocno "popsuta" jak po tym moim pierwszym P1000J. No może jeszcze po swojej pierwszej Kaszeberundzie w 2013 roku ale to była zupełnie inna bajka i wtedy tam pojechałam w ogóle na rympał, bez żadnego przygotowania się.


Kategoria SWB Beluga



Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!