Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Katrinam z miasteczka . Mam przejechane 35541.45 kilometrów w tym 56.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Suma podjazdów to 3363 metrów.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Katrinam.bikestats.pl

Archiwum bloga

  • DST 204.90km
  • Czas 09:05
  • VAVG 22.56km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze

Kaszeberunda 200km

Niedziela, 27 maja 2018 · dodano: 08.07.2018 | Komentarze 0

Kaszeberunda
AVG: 22.54 km/h
MAX:52.92 km/h
CAD: 71

Jak co roku i tym razem stanęłam na starcie tej wspaniałej kolarskiej imprezy. I punktualnie o 7:03 ruszyłam wraz z pierwszą grupą w trasę. Tym razem w przeciwieństwie do startu w poprzedniorocznej imprezie - i zarazem jak co zwykle - wybrałam dystans 200 kilometrów. Oczywiście nie byłam znowu mega przebojowo przygotowana. Jednak na koncie miałam nie ~700 kilometrów jak poprzednim razem - ale 1200. Także coś więcej jednak było, mimo iż bazę robiłam obecnie dopiero półtora miesiąca.
Na miejsce startu opodal Aqua Parku dotarliśmy około 6:40. Rozejrzeliśmy się po organizacji tegorocznej, pogadaliśmy i dojechaliśmy do prawego rękawa, gdzie każdy zajął swoje miejsce startowe - mnie przypadło to, z numerkiem 6 :) Znów chwila gadki, przekomarzania z pionowcami, oględziny roweru stojącego opodal - z silnikiem i bakteriami - elektryka. Wreszcie - start, punktualnie o 7:03.
Pierwsze kilometry - powolna rozgrzewka. Nic na chama, nic siłowego, nic z tępieniem siebie samego i kolan "bo oni uciekają!". A niech sobie gonią. A niech mnie doganiają kolejne "pociągi rowerowe" ;) - ja miałam dojechać a się nie zarżnąć. Ciągnęłam zatem tyle ile mogłam. Nie ukrywam, że spodziewałam się, że będzie troszkę trudno, bo śniadania z rana nie było. Ale po ~30 kilometrach pojawił się Borsk w zasięgu wzroku a mym oczom ukazały się kolejki rowerzystów do popasu. Czego tam nie było? Jajecznica - to standard. Jakieś ryby też. Ale w tym roku pojawiły się jeszcze naleśniki, nie mówiąc o pysznych kromkach wiejskiego chlebka ze smalcem. Mniam! Mimo iż staram się nie korzystać za mocno z bufetów i nie obciążać przewodu pokarmowego podczas maratonu - tak tym razem z braku wcześniejszego śniadania pozwoliłam sobie na małą dyspensę. Jajecznica, 2 naleśniki i 2 kromki chlebka ze smalcem. To mi zapewniło jeszcze lepsze samopoczucie, chociaż powrót do normalnej pracy nóżek trwał kilka kilometrów. Ale było warto. Bo kolejne 20 kilometrów do kolejnego bufetu przeleciały bardzo szybko. Chociaż na drugim bufecie nie byłam w zasadzie niczym zainteresowana. No może jakimś piciem na szybko i dalej, w długą. A jeśli chodzi o to "latanie" to nogi o dziwo i ku mojemu zaskoczeniu dawały radę. Na prostej ciągnęły ile trzeba, na górkach w zależności od nachylenia mogłam testować ich wytrzymałość lub też stopniowo zwalniać do biegu, na którym mogły pokonać owy podjazd. Chwilami brakowało mi mniejszej tarczy, musiałam ciągnąc na tej większej na 1 biegu, ale jaaakooooś to szło. Na 3 bufecie popełniłam błąd. Stwierdziłam, że mam na tyle dużo wody/picia, że mogę nic nie napełniać. Bo przecież skoro bufet jest na ~70 kilometrze to następny też będzie niebawem na ~100. Aha, pomarzyć można. Kolejny był na 125. W dodatku przeniesiony z pierogarni gdzieś pod mały bar, więc miałam obawy czy nie ma go jeszcze dalej. Przed tym bufetem okazało się, że krawędź lewej stopy ma serdecznie dosyć buta i bloku - w związku z czym musiałam zatrzymać się w lesie obok trasy, gdzie do buta trafiła chusteczka higieniczna izolująca nieco stopę od buta w tym newralgicznym miejscu. W ogóle to serdeczne podziękowania dla Kolegi z trasy, który poczęstował mnie tam wodą - której przecież zaczynało mi brakować.
Pierwsze co zrobiłem na wspomnianym bufecie (Lipnica) na 125 kilometrze, to wylałam resztkę coli w krzaki. Sio! Syf niesamowity. Na początku faktycznie dostarczyła mi nieco energii, dorzuciła cukru, ale kofeina... A błe. Za dużo. I tak bez tego szajsu energii było wystarczająco wiele. Drugą czynnością było nalanie 2 litrów wody do wcześniej przygotowanego worka z proszkiem izotonicznym. Niestety - proszek wrzucony wcześniej zakleił mi otworek wylotowy do rurki i musiałem chwilę się namęczyć aby toto odetkać. I wreszcie na tym bufecie zjadłam makaron z jakąś smaczną polewą, ale nawet nie wiem co to było. Na pewno było bardzo smaczne. A makaron dorzucił jeszcze ciuteńkę niezbędnej energii do dalszej jazdy. I dobrze, bo przede mną zaczęły wyrastać kolejne większe wzniesienia, z których pokonaniem zaczęły być już problemiki. Zaczął pojawiać się wmordewind uniemożliwiający wykorzystanie pełnej prędkości na niektórych zjazdach. Ale byłam już daleko poza połową trasy, nogi ciągnęły więc jechałam ile się dało. Gdzie mogłam przyspieszałam, gdzieniegdzie pozwalałam rowerowi rozpędzać się bez udziału mięśni na spadkach.
W Udorpiu znany zjazd w prawo na Ugoszcz. Wspaniały spadek w dół, prędkość rośnie... A potem trzeba to odpracowywać kilkakrotnie kilometry dalej za Ugoszczą. I to odpracowywać na tyle mocno, że I bieg przestawał mi wystarczać. Znany i pamiętany dobrze przeze mnie podjazd wzdłuż barierki energochłonnej, niby w cieniu, ale pot się leje litrami. A napić się z camelbaka nie ma jak, bo nie starczy tchu. Za to obok wspaniałe widoki na jeziorka po bokach trasy, nic tylko podziwiać! Ale wystarczy sekunda nieuwagim, utrata równowagi na podjeździe i Joule energii idą w straty. W Studzienicach - koniec wdrapywania się. Szybki podskok na podwyższeniu i już wieś. A za nią... A za nią mega hiper grajdoły w postaci nawierzchni jezdni zniszczonej tak, że jechać się po tym po prostu nie dało. Organizator potem się nasłuchał od nas skarg na wybór trasy, ale ponoć niewiele da się z tym zrobić. Więc albo inne opony(?!) albo inne większe koła (ciekawe jak???) albo sama nie wiem co. Tak czy inaczej - >20 kilometrow katorgi. I przyznaję, że ze 2 podjazdy na tym dystansie zrobiłam po prostu idąc, bo miałam dosyć marnowania sił na pokonywanie podwójnej trudności. Dopiero tuż przed Półcznem i DK 20 droga się poprawia a asfalt staje asfaltem. Pozostaje mieć nadzieję, że w ciagu roku naprawią jezdnię zniszczoną przez ciężkie pojazdy usuwające zniszczone drzewa powalone przez nawałnicę. Ale czy usuwając jedne zniszczenia koniecznie trzeba powodować kolejne? Znacznie trudniej usuwalne???
Półczno. Miejsce połączenia grup ze wszystkich 3 dystansów. Szarańczy w tym roku już nie było, a mimo to były jeszcze lody. Wchłonęłam loda, uzupełniłam proszek i wodę w camelbacku i przy okazji wymieniłam chusteczkę w bucie na nową. Szybki smalltalk z Koleżanką (pozdrawiam! :D) z którą się mijałyśmy kilkakrotnie na trasie i jazda dalej! I znowu oczywiście kolejne roszady... Ona szybsza na podjazdach, a ja szybsza na zjazdach i o dziwo też na płaskim. Ale płaskiego mało, dużo podjazdów to i w końcu po którejś serpentynie zostałam w oddali i dopiero spotkałyśmy się na punkcie w Sulęczynie. Jednak nim się do niego dotarło, trzeba było przejechać niezłe serpentynki w górę. Widoki - niesamowite. A ile potu tam się zostawiło tuż przed punktem to tylko inni rowerzyści i ja wiemy. W każdym bądź razie dużo. Za Sulęczynem szybki przeskok do Stężycy gdzie chyba miał być jeszcze jakiś jeden bufet i widziałem jakieś oznaczenia tegoż - ale go nie zauważyłam. Zresztą też nie miałam ochoty zatrzymywać się ponownie. We wsi w prawo i prosto do Koscierzyny, chociaż tak prosto to nie jest bo jest jeszcze kilka podjazdów w tym w Kościerzynie Wybudowaniach i w samej Kościerzynie nad torami. Mógłby być łagodniejszy swoją drogą. I wreszcie - META. Przystanek, myślałam że tam zdejmą czujkę - ale nie, czujka ma być zdjęta na rynku, także znowu w pedały i dalej na Rynek. A tam oczywiście gratulacje i dekoracje :D
Niestety, nie wiem gdzie, nie mogę aktualnie znaleźć na mapie i street view - była taka górka. Przed wsią, z barierami energochłonnymi, na którą wdrapanie się obecnie i kiedyś zajmowało trochę czasu i zabierało nieco energii. Fajna góreczka swoją drogą. Zawsze była dla mnie pewnym punktem na trasie, po którym było już łatwiej... ;)
Muszę też zauważyć, że od startu towarzyszył nam startujący z nami rower z napędem elektrycznym. Gość miał w zapasie jeszcze jedną bakterię i nawet nawet mu to nieźle szło, chociaż musiał się jednak też trochę napedałować. Kilkakrotnie wyprzedzałam go a on mnie, lecz oczywiście silnik tak się nie męczył jak ja i w końcu elektryk poleciał gdzieś przodem i znikł.

Na koniec... Muszę napisać, że był taki moment, taki mały peleton wyprzedzający mnie, że tak w zasadzie to nie leciał znacznie szybciej niż ja. Tylko był jakby wytrzymalszy ode mnie na podjazdach. Gdybym tak jeszcze ciuteńkę miał wiecej czasu na rowerze przed imprezą, więcej kilometrów w nogach (tak 2x) to mooooże byłbym w stanie się go trzymać dłużej niż kilometr. Może kiedyś...

Podsumowując?
- nogi okazały sie być przygotowane znakomicie. Znacznie lepiej niż rok temu. Pewnie dużo "frajdy" sprawiła im jazda tydzień wcześniej do Wyszogrodu i z powrotem, kiedy to musiały wytrzymać łańcuch ocierający się o rolkę po spadnięciu jej. Ależ to był dodatkowy trening dla nich. I dla mnie. I dla pieszych i rowerzystów obok ze względu na dodatkowe dźwięki napędu ;)
- organizm niezbyt dobrze przygotowany, niechętny do końca do walki i długiej jazdy. Momentami łapiący zadyszkę, którą musiałam likwidować zmniejszeniem tempa i redukcją biegów. Szkoda. Jednak WAGA robi swoje...
- rower prawie OK - nie licząc nienasmarowanego łańcucha... Grrr... Mogło być znacznie lepiej. No i problem z przednią przerzutką, która ciągle nie do końca działa i czeka ją wymiana/naprawa/regulacja. A i pewnie przeskok z blatu 42 na 50/52. W końcu obecnie mam 34 a nie 23 z przodu więc w Czechach powinno to sobie poradzić.
Zużycie wody/picia?
- łącznie około 6.5 litrów.





Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!